Znalazłam w bibliotece zbiór opowiadań autorki, która przekonała mnie do siebie Dorą Wilk, a wcześniej Magdą Garstką. Zbiór cudnie wydany, z okładką, do której same wyciągnęły mi się ręce. Przeczytałam opis i stwierdziłam, że musi mi się spodobać. Miało być ciepło, puchato i z girl power. Miało być z pazurem, skoro w recenzjach pojawił się zarzut, że to feministyczny bełkot. Miało być pięknie, a wyszło, jak wyszło.
Siadłam do czytania z zapałem i już na pierwszych stronach potknęłam się na własnym zdziwieniu. Jak się nie podoba, skoro podoba? Przecież powinno! A jednak... „Cud Miód Malina” zaczyna się opowiadaniem „Idiota skończony”, w którym Malina Koźlak zamienia absztyfikanta w koziołka. Rzuca urok w miejscu tak publicznym, że już bardziej się nie da – na festynie, na oczach wszystkich mieszkańców. Ktoś wrzucił nagranie do sieci i teraz Koźlaczki debatują, jak to odkręcić. Wydawać by się mogło, że to idealna okazja do wsparcia Maliny, przerażonej tym, co zrobiła.
Było trochę zabawnie, trochę uroczo, aż miałam flashbacka z Małgorzatą Musierowicz. Klan Koźlaczków taki zgrany i solidarny, a podejrzanie przypomina rodzinę Borejków z Roosevelta 5. Ciotki dopytują, kiedy ślub, bo latka lecą, a zegar biologiczny tyka. Niby tak się w tej familii kochają, a jednak dogryzają młodszym, bez męża i dzieci. A ciotka Ruta na rodzinnych spotkaniach przedstawia partnerkę jako współlokatorkę. Girl power, matriarchat, a jakoś tak... staroświecko.
W podstawówce lubiłam książki Musierowicz, ale zaczęła mnie drażnić tym, że wszystkim bohaterkom wyznaczyła ten sam los. Jak od sztancy, szybka miłość, oświadczyny, ślub i dzieci. Nie ma odstępstw, każda borejkówna – niczym pieczątka odbita przez Reksia – identyczna. Sama pisarka, dość już dzisiaj leciwa, żyje w przekonaniu, że stworzyła pełną miłości rodzinę, której członkowie zawsze mogą na siebie liczyć. U Koźlaczek też chyba miało być ciepło, miło i wspierająco. Gwoli ścisłości, kiedy przychodzi co do czego, kobiety z klanu stają wspólnie do walki. Nie zmienia to faktu, że coś mi w tej uroczej, zżytej rodzinie zgrzytało.
Wszystkie opowiadania mają podobny klimat – trochę śmiesznie, trochę absurdalnie i raczej nie strasznie. Kierowałabym je do nastolatków, tak 16+, może nawet mniej. Przypadły mi do gustu fragmenty z Klonem, chłopakiem Maliny. Gdybym żyła w tym świecie, też szukałabym partnera z zielonym kciukiem. Jeśli chodzi o Koźlaczki, przez skojarzenia z pozornie życzliwą i ciepłą rodziną Borejków nie wzbudziły mojej sympatii. Poza babcią Narcyzą, której nie dało się nie polubić. Raziło mnie podejście członkiń klanu do Maliny, ustawianie jej niżej w hierarchii tylko dlatego, że nie ma dzieci i wciąż nie rozwinęła pełni mocy. Nie podobało mi się również, jak traktuje ją matka. Nie miała wsparcia we własnej rodzicielce, a dziś – świadomie bądź nie – powiela złe wzorce. Surowa, wiecznie niezadowolona, lubiąca przypominać, jak trudny miała poród... Br!
Podsumowując, „Cud Miód Malina” to pięknie wydany zbiór opowiadań, które mi nie podeszły. Bardzo chciałam, żeby było inaczej, ale nie poczułam rodzinnego ciepła, nie ciągnie mnie do powrotu do Zielonego Jaru, nie skusiłabym się na herbatkę z Koźlaczkami. Nie zagrało. Szkoda, ale nie moja bajka.
Szkoda, że nie zagrało, takie rozczarowania bolą najbardziej. Człowiek się nastawi, że będzie super, że przecież inne historie autorki się podobały to teraz będzie podobnie, a tu niemiła niespodzianka. Natomiast co do Musierowicz to mam wrażenie, że to były spoko książki, ale na tamte czasy. Większość kobiet żyła w tym schemacie szybki ślub i dzieci, i nie wyobrażano sobie, że można inaczej. Moja mama czytała te powieści, potem jako dziecko ja również i wtedy mi się podobało. Jednak nie sądzę, że przetrwały próbę czasu.
OdpowiedzUsuńMusierowicz pisze tak cały czas, nawet i dzisiaj. To znaczy z Borejkami chyba (wreszcie) skończyła, ale nawet jej wierne czytelniczki zaczęły dostrzegać, że nic się u niej nie zmienia. I totalnie nie rozumie współczesnych nastolatków, tworzy dzieci myślące jak dorośli (a nawet bardzo dorośli). Zabetonowała się w przeszłości. Mnie zraziła dawno, a na studiach koleżanka pożyczyła "Mc Dusię", wydaną kilkanaście lat temu. Do dziś pamiętam potworną scenę ze zmywaniem makijażu, zmianą fryzury i sukni panny młodej. Aż mi się włos zjeżył!
UsuńCo do pani Jadowskiej, nie wracam do Koźlaczek, ale z przyjemnością czytam drugi tom o Dorze. Cóż, widać trzeba segregować tytuły, bo nie wszystko podejdzie :)
Słyszałam o tym, że Musierowicz jest wciąż w poprzedniej epoce mentalnie, dlatego od dawna nawet nie próbuję sięgać po jej książki. Nie pamiętam też, które książki jej czytałam, a które nie, więc w pamięci został mi tylko ogólny zarys historii o Borejkach. Co tam z tą fryzurą i makijażem panny młodej było nie tak?
UsuńPrzynajmniej tyle dobrego, że całej twórczości Jadowskiej nie trzeba porzucać :)
Ja bym się nawet nie obruszała, że utknęła w tej epoce, tyle że nie ogranicza się do chwalenia tego, jak było kiedyś pięknie, promuje wartości etc. W jej książkach dostaje się feministkom i wszystkim, co nie są "poprawni". Lubi wbijać szpile :/
UsuńPanna młoda miała bardzo strojną suknię ślubną i misterną fryzurę. Tyle że suknia przez niedopatrzenie pojechała w siną dal, a z powodu kłótni sama dziewczyna się popłakała i makijaż się rozmazał. Seniorka rodu wyjęła z szafy swoją suknię, prostą, klasyczną, zupełnie inną niż ta Laury. Narzeczony zmył ślubny makijaż mydłem, wyszorował gębusię, aż parskała, po czym rozwalił misterną fryzurę i zaplótł jej zwykły warkocz. W efekcie zamiast w balowej kreacji i ślicznej fryzurze szła do ślubu w prostej sukience babci, bez makijażu i z warkoczem. Kompletnie nie w swoim stylu. Sytuacja uratowana, wszyscy zadowoleni, autorka zrobiła tak, że nawet panna młoda ucieszona, a ja (i z tego, co widziałam, sporo innych osób) czytało ze ściśniętym sercem.
Może jak to opisuję, nie wybrzmiewa, ale odebrałam tę scenę bardzo negatywnie. Jak zwykle wyszło po musierowiczowemu, musiało tak być, nieważne, co wymarzyła sobie Laura. To jedna z niewielu charakternych postaci serii, ale autorka szybko "naprawiła błąd" i ją wykastrowała. Po ślubie jak po lobotomii, już spotulniała i była jak reszta.
Jak tak to opisuję, serio nie widzę dramatu, ale to trzeba chyba przeczytać. Może ktoś dostrzeże coś fajnego, ale mnie ten fragment jeży włos na karku.
O to już gorzej, bo nie dość, że została w poprzedniej epoce to jeszcze uważa ją za jedyną słuszną z tego co rozumiem.
UsuńO matko kochana! Co to za pomysły. Jeszcze rozumiem tę sprawę z suknią, innej nie było, założyła babciną, dobra. Rozmazany makijaż można poprawić, nie trzeba go zmywać, a już na pewno nie mydłem. Faktycznie aż skóra cierpnie, przecież takie szorowanie to boli, urażona duma na pewno też. No i co pan młody się doczepił do jej włosów? Przecież to nie jego sprawa. Nie mogła zostać w tej misternej fryzurze? Nie, dobra, wkurzyłam się. Myślę, że nie trzeba czytać książki ani tego fragmentu, żeby się zbulwersować. To faktycznie Musierowicz się chyba toksyczna zrobiła :(
Nie pamiętam już za dobrze, może fryzura też jej się popsuła? W każdym razie czytałam ze ściśniętym sercem, bo się wczuwałam. Panna młoda wymarzyła sobie idealny, bardzo efektowny strój, fryzurę i makijaż, a przerobili ją na prostą dziewczynę. To absolutnie nic złego, jeśli ktoś lubi taki styl, ale mnie to się skojarzyło głównie z kastrowaniem charakteru. Prawie słyszę autorkę: "Zaraz ci pokażę, gdzie mam twoje marzenia o byciu księżniczką".
UsuńNo ja mimo wszystko spróbuję :)
OdpowiedzUsuńJestem pewna, że może się podobać. Po prostu nie spodobało się mnie :)
UsuńKurcze nie siegnę po nią mimo pięknej okładki. Nie lubię powielanych schematów.
OdpowiedzUsuńTa książka naprawdę może się podobać, ale nie da się ukryć, że ma i (takie) wady.
UsuńMam chyba to szczęście, że mnie nigdy do książek Musierowicz nie ciągnęło („Opium w rosole" było lekturą, ale nie kojarzę, aby kogokolwiek przekonało do poznania innych tomów Jeżycjady), nie były też one szczególnie kultowe w moim otoczeniu. A co do Anety Jadowskiej - od lat obiecuję sobie, że w końcu przeczytam jakąś jej książkę i wciąż mi nie wychodzi ;<
OdpowiedzUsuń"Opium..." czytałam chyba w liceum, ale sama, nie było lekturą (wiesz, to w czasach dinozaurów). I podobało mi się. Odstawiłam Musierowicz gdzieś na etapie "Nutrii i Nerwusa", czyli bodajże 10. części. Po latach miałam kontakt z jednym czy drugim nowszym tomem i... było to traumatyczne.
UsuńA co do Jadowskiej, kiedyś w końcu. Kiedyś przyjdzie jej czas :)