No i dobra, mam za sobą sobą drugą książkę Colleen Hoover. Mogę już (chyba) stwierdzić, że z autorką mi nie po drodze. Szkoda czasu, nie będzie z tej mąki chleba, co najwyżej zakalec. Podobnie jak poprzednią, „Verity”, tak i tę przeczytałam w parę godzin, ale tym razem było sporo przewracania oczami i mamrotania pod nosem: „Nie zes.aj się!”
„Verity” przynajmniej była jakaś. Wydumana, przekombinowana, a w ostatecznym rozrachunku durna, ale miała na siebie pomysł. „Ugly love” jest tendencyjne jak nieszczęście, schematyczne i próbujące wszelkimi sposobami wyciskać łzy z oczu czytelniczek. Aż przypomniała mi się jedna z polskich pisarek, niegdyś kontrowersyjna, a dziś przyćmiona twórczością głośniejszych i jaskrawszych autorek. Pamiętam, jak śmiechłam, kiedy przeczytałam jej pytanie do fanki piszącej o jakimś rozdziale: „I jak poradziłaś sobie z tymi emocjami?” Bo na pewno musiała przeżywać, owe emocje musiały być potworne, wstrząsające, wręcz zmieniające życie. Fanka nie mogła – jak ja – spokojnie czytać dalej.
„Ugly love” to sztampowa do bólu historia Tate i Milesa, pielęgniarki i pilota, których od pierwszego spotkania połączyła niesamowita chemia. No, może nie od pierwszego, bo on wtedy zalany w trupa leżał pod drzwiami jej mieszkania. Ledwo wytrzeźwiał, był dla niej niemiły. Ona niby nie pozostawała mu dłużna, ale i tak w myślach podziwiała mięśnie jego brzucha i wyobrażała sobie, co z nią/jej robi. Stękałam z zażenowania, ilekroć czytałam, jak na nią działa. Mało elegancko określiłabym ten stan zaleganiem fiuta na oczach, mimo że autorka usilnie starała się mi wmówić, że to zakochanie.
Od słowa do słowa Miles zaproponował Tate układ; nawet nie friends with benefits, tylko samo benefits. Ona się zgodziła, ale/bo wierzyła, że go zmieni... rzyg! Wybaczcie, ale naprawdę skręcało mnie podczas czytania. Lubię przeżywać i czuć emocje bohaterów, tylko czy koniecznie muszę irytować się ich głupotą? Tate otrzymała jasny komunikat. Miles nie mógł przekazać prościej, czego chce i co może jej oferować, ale i tak cały czas była przekonana, że pokocha ją tak, jak ona jego. Skąd ta pewność? Bo tak i już.
Plusy? Książka nie jest gruba i bardzo szybko się czyta, bo ma prosty styl. Fabuła jest prowadzona dwutorowo. Mamy perspektywę jego i jej, przy czym „dzisiaj” poznajemy oczami Tate, a opowieść Milesa toczy się sześć lat temu. Dosyć szybko dowiadujemy się o kontrowersyjnym wątku z jego przeszłości, ale na wyjaśnienie zachowania i blokady na miłość musimy poczekać prawie do samego końca. Całość jest okraszona opisami licznych zbliżeń, według mnie opisanymi przyzwoicie (choć łapałam się na zastanawianiu, czy nasz bohater nie ma wyjątkowo małego penisa). Jeśli ktoś nie przepada za scenami seksu, będzie miał sporo do omijania, ale przypominam, to romans. Raczej nie było co liczyć na brak „morenek”.
Minusy? Moim głównym zarzutem jest robienie czegoś więcej z układu opartego wyłącznie na seksie. Sam Miles w rozmowach z Tate podkreśla, że nie są przyjaciółmi, ale dla ułatwienia przyjmijmy, że chodzi o friends with benefits. Przedstawianie takiej relacji jako układu, w którym dwie strony na pewno poczują coś więcej, jest szkodliwe. To zwyczajne kłamstwo i robienie jednej stronie nadziei na to, że prędzej czy później druga odwzajemni uczucie. Wielki sekret z przeszłości Milesa nie zrobił na mnie wrażenia, ale być może powodem jest wybujała wyobraźnia. Skoro tak przeżywał i pisarka przygotowywała podłoże do czegoś niesamowicie strasznego, nastawiałam się na wyrwanie z butów. A nie zmierzwiło mi nawet grzywki.
Dzięki lekturze wiem, że nie chcę więcej sięgać po tytuły pani Hoover. Nie lubię bezbarwnych, totalnie mdłych bohaterek, a taka jest Tate. Nic o niej nie wiadomo poza tym, że ma brata i sporo pilotów w rodzinie. Aha, i jest pielęgniarką. Żadnych zainteresowań (poza penisem... eee... miłością Milesa), żadnego charakteru. Kartonowa osobopostać. Nie chcę marnować ani minuty więcej na czytanie historii ludzi bez twarzy. Takich historii.
Podsumowując, nie była to dla mnie strata czasu, ale nie polecam. Z braku laku można, ale po co, skoro jest tyle innych?
Ostatecznie przypieczętowałaś moje nastawienie do książek Hoover. A taki szał był i chyba nadal jest na jej książki. Tyle poleceń, tyle rankingów. Mam takie postanowienie na nowy rok, żeby dużo ostrożniej dobierać lektury i wyjść poza bookstagramowe polecenia, bo dobiła mnie liczba przeczytanych tytułów, z których nie byłam zadowolona.
OdpowiedzUsuńOj tak, pani zdecydowanie jest na topie. Umie pisać, żeby chciało się czytać, umie grać na emocjach i lubi tworzyć zamotane historie. Widać to wystarczy :/
UsuńWidać tak, niestety :( Smutna to refleksja.
UsuńNie mam nic mądrego, a na pewno nic optymistycznego do napisania :/
UsuńUwielbiam czytać Twoje recenzje :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam czytać takie komentarze :)
Usuń