Lubię sobie czasem wciągnąć weggera z Żabki. W grupie wegusów na FB są tacy, co ostentacyjnie mdleją na widok składu, ale mam to gdzieś. Mniej więcej w połowie zdaję sobie sprawę, że wkrótce pożałuję, ale za jakiś czas znowu go kupię. Tak jak Laysy o smaku zielonej cebulki, z pełną świadomością, że będzie mnie po nich bolał brzuch. Z grubsza tak wyglądał początek mojej przygody z Colleen Hoover.
Wypożyczyłam „Verity. Coraz większy mrok” z dwóch powodów. Dowiedziałam się, że powstaje film, kolejna ekranizacja twórczości Hoover. I to kolejna z Anne Hathaway w roli głównej. Drugi powód to chęć poznania autorki, o której wiele słyszałam – głównie negatywnych rzeczy. Czy naprawdę jest tak źle, jak piszą? Czy rzeczywiście jest taka kiepska?
Mamy tu trójkę (by nie rzec: trójkąt) bohaterów, czyli tytułową Verity Crawford, słynną pisarkę, Lowen, jej nieznaną koleżankę po piórze, z problemami finansowymi i praktycznie bezdomną oraz męża Verity, Jeremy'ego. Akcja zaczyna się z grubej rury, bo krwią. Sprawdzone i skuteczne – przyciągnij czytelników od pierwszej strony. Lowen idzie na spotkanie w wydawnictwie, a po drodze widzi wypadek – na jej oczach ginie przechodzień. Nieznajomy mężczyzna pomaga jej doprowadzić się do porządku w pobliskiej toalecie. Oddaje jej swoją koszulę i ogólnie robi na kobiecie duże wrażenie. Można już mieć przeczucie, takie samo jak podczas oglądania filmu, gdy na ekranie pojawia się przystojny aktor. Wiadomo, że nie jest przystojny bez powodu, na pewno pojawi się w kolejnych scenach.
Koszulowy Samarytanin okazuje się być panem Crawford, również idącym na spotkanie w wydawnictwie. Lowen otrzymuje propozycję dokończenia bestsellerowej serii Verity, która z przyczyn zdrowotnych nie może zrobić tego samodzielnie. Początkowo się waha, ale ostatecznie ląduje w pięknej willi małżeństwa. Przegląda zapiski gospodyni, aby wczuć się w klimat książek, poznać styl i bohaterów. W jej ręce wpada tekst, który miał pozostać ukryty – spowiedź przykutej do łóżka kobiety. Z rozdziału na rozdział Lowen ogarnia coraz większe przerażenie, obrzydzenie i wściekłość.
Przyznam się od razu, do czytania siadłam z negatywnym nastawieniem. Z tyłu głowy miałam powtarzające się w recenzjach zarzuty o spłycaniu trudnych tematów, promowaniu toksycznych zachowań i relacji, a także o nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności czy wydumanych zakończeniach. Mogę przytaknąć każdemu z tych zarzutów, ale muszę też przyznać, że Colleen Hoover czyta się błyskawicznie. Przyniosłam z biblioteki, zaczęłam i skończyłam parę godzin później. Fabuła skłania do myślenia o niej, co stanowi zarazem plus i minus. Nie można nazwać jej mdłą, ale im dłużej o niej myślałam, tym większej nabierałam pewności, że jest przekombinowana.
Trafiłam na nowsze wydanie, z dodatkowym rozdziałem i rozumiem oburzenie czytelniczek. Bez niego historia jest dopięta i skończona, z nim absurdalna i kontrowersyjna na siłę, wywracająca całą akcję do góry nogami, a przy okazji flaki czytającym. Poza tym nie wiem, kto wpadł na pomysł promowania „Verity” jako thrillera psychologicznego. W oryginale to „erotic thriller”. Tymczasem wydawnictwo zaklasyfikowało książkę do niewłaściwej kategorii, przez co sięgnęli po nią inni odbiorcy. Zamiast rozbudowanego klimatu i pogłębionej charakterystyki postaci otrzymali sporo seksu i pokazywanie palcem, że tu, o tu! bohaterka się boi, choć sama nie wie czego. Tam skrzypnęła podłoga, a w tym oknie chyba ktoś stał. Albo nie. Zamiast psychologii są tanie straszaki, ograne klisze ze starych horrorów.
Zatrzymam się na moment przy seksie. Aktualnie siedzę dość mocno w dosadnych „morenkach”, więc mogę mieć granicę przesuniętą bardziej niż klasyczny odbiorca. Niemniej sceny miłosne nie zgorszyły mnie ani nie odrzuciły, nie uważam ich za zbyt mocne ani tym bardziej za pornograficzne. Nie wiem, co zapłoniło lica czytelniczek – przewijający się tu i tam kutas czy siedzenie na twarzy – ale uwierzcie, obok porno to nawet nie stało. Można nie lubić, ale pretensje w tej konkretnej kwestii sugeruję kierować do wydawnictwa. To ono smagnęło prąciem po oczach fanów thrillerów, nie autorka znana z erotyków.
Pełna opisów zbliżeń spowiedź Verity spodobała mi się najbardziej. Nie przez „scenki”, a przez szczerość. Bezwzględną, wstrząsającą szczerość, która przeraziła wiele osób. Nie pomylę się, jeśli powiem, że głównie kobiet. Dla nich była potworna, niewyobrażalna, nieludzka. Dla mnie to szczere na wskroś wyznanie osoby, która nie powinna mieć dzieci. Czytałam z zachwytem, bo autorce udało się oddać uczucia Verity niesamowicie wiarygodnie i prawdziwie. Wyobrażałam sobie, jakie wrażenie te fragmenty robiły na matkach. Postać wyłaniająca się z kartek sekretnego wydruku nie jest dobrym człowiekiem. Jest skrzywiona i egoistyczna, uzależniona, ale wystarczyłoby, żeby nigdy nie została matką.
Gdyby nie owa spowiedź (a może „spowiedź”?), książka byłaby jednym z wielu banalnych romansów. Dzięki rozdziałom z perspektywy Verity w historii jest żywe mięso, a nie tylko fantazje o swoim i cudzym mężu. Jest obsesja, miłość i nienawiść. No i finał z dupy. Kończę głosem chomika Atylli z filmu „Piorun”: „No w to to już nie uwierzy nikt!”
Autorka niewątpliwie zalicza się do pisarek, które są kochane lub nienawidzone. Opinie o jej książkach potrafią różnić się drastycznie. Jedni płaczą, drudzy zgrzytają zębami, mało kto pozostaje obojętny. Ja jeszcze nie wiem, do której grupy się zaliczam, więc tak jak niekiedy idę do Żabki po weggera, tak dzisiaj poszłam do biblioteki po kolejną Hoover.
Ja należę do antyfanek tej autorki, przeczytałam chyba cztery jej książki (wiem, masochizm) i do wszystkich mam takie same zarzuty, jak te przez Ciebie wspomniane. Po "Verity" nie sięgnęłam i tego nie zmienię, erotic thrillery i pióro Collen Hover to totalnie nie moje klimaty ;).
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, jak ostatecznie ukształtuje się Twoja opinia o tej autorce…
Już na dzień dobry raczej jestem na "nie", ale chcę się upewnić :)
UsuńHeh, ja to nawet ściągnąłem na czytnik, ale jeszcze leży odłogiem i teraz zastanawiam się czy zaczynać czy nie. Bo w sumie można iść na film za jakiś czas 😜 trochę też odrzucił mnie zwiastun filmu "It ends with us" - w jakiś sposób rozumiem to, że można uzależnić się od oprawcy, ale to tak jak rozumienie, że ktoś lubi trzymać w domu ptaszniki. Wszystko we mnie krzyczy, że to chore. Dlatego mimo, że w pierwszej chwili miałam ogromną ochotę zobaczyć film, jakiś mi to napięcie zeszło, gdy doszłam do końca trailera. Tu mam podobnie - niby można przeczytać, ale czy rzeczywiście tego chcę...? Póki co jestem na etapie "Morderstwa w księgarni" (lata 50., Agata jak żywa - przynajmniej na razie 😉)
OdpowiedzUsuńZnając życie, pewnie nie obejrzę ani jednego, ani drugiego :) "Verity" nie polecam ani nie odradzam, sama przekonasz się najlepiej, czy dla Ciebie to strawne, czy wręcz przeciwnie :) Czyta się migiem.
UsuńU mnie "Ugly love" i pierwszy tom serii o Dorze Wilk Jadowskiej. Znane, a ja dopiero poznaję :)
Jeszcze nic autorki nie czytałam i jakoś nie zamierzam, ale okładka jest fajna :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się :)
UsuńSkoro książka wywołuje takie ambiwalentne uczucia, jestem jej ciekawa :)
OdpowiedzUsuńTo chyba typowe dla tej autorki, że wywołuje intensywne uczucia :)
UsuńNie czytałam nic Hoover, chociaż mam chyba ze dwie książki (ale akurat nie ten tytuł), więc kiedyś się pewnie skuszę, żeby sprawdzić o co tyle szumu. Wydawnictwo się mocno nie popisało, jeśli udaje, że to nie jest thriller erotyczny. Serio nie wiem kto tam pomyślał: "nie piszmy, że jest dużo seksu, może nikt się nie zorientuje".
OdpowiedzUsuńZa mną jeszcze "Ugly love" i myślę, że starczy. Więcej nie chcę. Nie denerwuje mnie jak Balicka (np. od "Korepetytora"), ale tak czy siak drażni głupotą bohaterki. Po co mi to, skoro można czytać lepsze?
Usuń