Przewinęło się przez moje ręce parę świątecznych książek, które przeczytałam i bez żalu puściłam w świat. Tej nie oddam. I nie tylko dlatego, że wyszła spod pióra Fannie Flagg, autorki "Smażonych zielonych pomidorów", czyli książki przekochanej, takiej, którą chce się mocno przytulić. Chociaż nie, właśnie dlatego. Ale nie tylko dlatego.
"Boże narodzenie..." to ponowne wydanie książki znanej już czytelnikom jako "Święta z kardynałem". Nie powiem, że nie byłam zaintrygowana tym tytułem. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać - może wigilijnej kolacji na plebanii czy czegoś w tym rodzaju? A tu ani święta, bo akcja trwa dłużej niż kilka dni, ani z księdzem, bo nie o pana w sutannie chodzi. Tym razem Fannie zaprasza nas do Lost River, uroczej miejscowości leżącej w Alabamie, gdzie listy dowozi się łódką, a w lokalnym sklepiku klientów wita sympatyczny i bardzo bystry ptaszek o imieniu Jack. To kardynał, uratowany przez sklepikarza przed smarkaczami z wiatrówką. Dobry duszek sklepu i, jak się później okazuje, całego miasteczka.
Głównym bohaterem jest Oswald T. Campbell, poczciwy starszy pan, który dowiaduje się od lekarza, że jest nieuleczalnie chory. Dopina swoje sprawy finansowe w Chicago i przybywa do Lost River, żeby spędzić reszt(k)ę życia w spokojnym otoczeniu z czystym powietrzem. Uroda miasteczka i okolic oraz życzliwość mieszkańców, okazywana mu na każdym kroku (nie tylko dlatego, że jest "kawalerem z odzysku"), robi na nim duże wrażenie. Wcześniej zgorzkniały, zaczyna cieszyć się życiem i dostrzegać jego piękno, zachwyca się przyrodą i nawiązuje kolejne kontakty. W tym z Patsy, nieśmiałą dziewczynką z lasu. Podobnie jak Jack z przestrzelonym skrzydełkiem, również ona potrzebuje pomocy. A przede wszystkim miłości.
"Boże narodzenie w Lost River" to powieść słodka, może nawet zbyt słodka, ale milutka. Taka kochana - o ile można tak powiedzieć o książce. Opisane w niej miasteczko jest bajkowe i nierealne, zupełnie jakby znajdowało się w śnieżnej kuli. Tu wszystko musi układać się po myśli i kończyć dobrze. Bo przecież wystarczy tylko chcieć czegoś bardzo mocno i to się spełni. Normalnie naiwność fabuły by mnie irytowała, ale nie tym razem. Przeczytałam tę książkę z uśmiechem. Co więcej, kiedy podziwiałam krajobrazy oczami Oswalda, łapałam się na myśli, że chciałabym kiedyś zobaczyć je na żywo. A nigdy nie ciągnęło mnie do Stanów.
Polecam "Boże narodzenie..." gorąco, choć trzeba się do niego odpowiednio nastawić - trochę jak do baśni. Nie lubię "ocukrzonych" książek, ale ta mnie urzekła. Będzie się do mnie uśmiechać z półki, gdzie ma swoje miejsce i na pewno go nie opuści.
A kardynał wygląda jak poniżej. Taki trochę wróbel-komunista, a trochę farbowana sikorka.
Fotka: Pixabay
jak kocham Fannie, tak zupełnie przegapiłam te książkę, ale mi wstyd!
OdpowiedzUsuńokularnicawkapciach.wordpress.com
:D
UsuńTo trzeba szybko nadgonić:)
Też przegapiłam, nadrobię :P
OdpowiedzUsuńTrzeba trzeba :)
UsuńJakoś zupełnie nie poczułam się zachęcona, mam coś uraz do świąt z Bożym Narodzeniem w tle/tytule;) Ale kto wie, może jakbym przeczytała to spodobałaby mi się taka lukrowana książka. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńJa biorę wszystko, co napisała Fannie, nieważne jak by to polukrowała :)
UsuńUrzekła cię ponieważ w życiu dla lepszego samopoczucia potrzebny jest cukier
OdpowiedzUsuńUwielbiam thrillery kryminały,ale od czasu do czasu ląduje w wannie z historią jak miód
Ja tam nie jestem za cukrem, udało mi się go w końcu odstawić ;) Ta książka mnie oczarowała, bo to cała Fannie - urocza, milutka i kochana :)
Usuń