piątek, 27 października 2017

"Kamieniarz" Camilla Läckberg

(fotka z sieci)

Czy można winić autora za to, że nie jest innym autorem? Przyznam szczerze, że miałam z "Kamieniarzem" spory problem. Po ok. 30 stronach miałam ogromną chęć rzucić go w kąt, ciesząc się w duchu, że swego czasu nie udała mi się transakcja na Allegro, gdzie wylicytowałam trzy książki tejże autorki. Bo dzięki temu mam tylko jeden, a nie trzy kryminały pisane językiem romansów.

Ale od początku. Przez pierwsze rozdziały przebrnęłam z trudem, a wprost proporcjonalnie do ilości stron rósł mój niesmak. Żeby być sprawiedliwą, przyznam, że zapewne nie czułabym go, gdybym nie znała zwięzłego języka Aleksandry Marininy (-nej?) czy zgrabnych konstrukcji, wręcz projektowania zdań Yrsy Sigurdardottir. Pierwsza przy pracy nad kryminałami podpiera się własnym doświadczeniem w pracy w milicji, druga to inżynier budowlany, konkretny, poukładany umysł. Natomiast Camilla Läckberg to ekonomistka, od zawsze marząca o karierze pisarki. Aktualnie też celebrytka, pozująca na ściankach i tańcząca z gwiazdami. Oczywiście to nic złego, jednak... no wyraźnie widać różnicę w języku. Choć możliwe, że jego prostota to wina tłumacza. Raziły mnie zdania w stylu "trajkotał błagalnym tonem" czy "To mówisz, że ktoś zabił dzieciaka? Dopadniemy łobuza". Tak, dopadniemy tego nicponia, hultaja i łapserdaka. Długo szukałam odpowiedniego określenia i przyszło mi do głowy jedno: infantylny.

Z drugiej strony, to właśnie łatwość i przystępność języka przyczyniła się do popularności autorki, okrzykniętej szwedzką królową kryminałów. Książkę pisaną w ten sposób łatwo i szybko się czyta – nawet jeśli ma ponad 500 stron. Pomijam, że Yrsa zmieściłaby akcję "Kamieniarza" na max. 300 stronach, a Marinina na 250. W trakcie czytania albo przestałam zwracać uwagę na język, albo wyładniał. W każdym razie nawet nie wiem kiedy wciągnęła mnie opowieść o ponurym mordzie w małej szwedzkiej miejscowości i nie oderwałam się od niej, póki nie skończyłam. Choć przyłapałam się na smutnej refleksji, że dziwią mnie reakcje policji, w tym ponury nastrój na posterunku po odkryciu morderstwa dziewczynki czy wymioty policjanta na widok wisielca w garażu. To oczywiście tragedie, ale wydawałoby się, że w takiej pracy z czasem można się niejako oswoić ze śmiercią. A może po prostu policjanci z Fjällbacki mieli szczęście głównie wypisywać mandaty, nie musieli zbyt często wyławiać z morza siedmiolatek?

Na połączenie dwóch głównych historii trzeba było trochę poczekać. Jedna opowiada o śledztwie w sprawie zamordowanej dziewczynki, druga – o rozkapryszonej córce bogatego kamieniarza, muszącej ponieść konsekwencje swojego hedonizmu. Co je łączy? Ich tory nieuchronnie biegną ku sobie, zmierzając do przecięcia się kilkadziesiąt lat później. Stosunkowo wcześnie można było domyślić się jednego z wątków. Przez głowę przeszła mi myśl o zespole Münchhausena, a później okazało się, że autorka wymyśliła jeszcze ciekawsze rozwiązanie. W książce znajdziemy toksyczne relacje rodzicielskie, zbyt wielką miłość, zbyt małą miłość i naukę mądrej miłości (do istotki, która nie pozwala się wyspać).

Początkowo rozczarowana, dałam Camilli kredyt zaufania, by na koniec, po przeczytaniu ostatnich słów „Kamieniarza”, podsumować, że właściwie to jestem ciekawa kolejnej części serii. Czyli bilans na plus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz