czwartek, 2 listopada 2017

"Lód w żyłach" Yrsa Sigurdardóttir


Yrsa Sigurdardóttir... Widząc to nazwisko na okładce, kupuję w ciemno. Wiem, że się nie rozczaruję, wiem, że znowu dostanę kawał porządnej książki. Wciąż jestem pod tak samo dużym wrażeniem tego, jak autorka konstruuje swoje opowieści, jak je projektuje. Oczyma wyobraźni widzę, jak stoi przy wielkiej tablicy i rozrysowuje wykresy fabuły, tworząc złożone równania. W okolicach połowy wątki zaczynają się powoli zazębiać, jeden pociąga za sobą kolejne, by machina mogła ruszyć. I rusza, niczym tuwimowska lokomotywa, nabierając rozpędu, aż wreszcie, na końcowej stacji, pasażerowie opuszczają wagony stojące w kłębach pary. Wątki zostają wyjaśnione, wszystkie elementy dopasowane jak obraz z puzzli, który możemy już z dumą powiesić na ścianie. Napięcie opada. Opowiadając historię Yrsy, łatwiej byłoby ją rozrysować niż opisać słowami. Porządna - nie wiem czy ucieszyłaby się na takie określenie jej książki, ale dla mnie to wielki komplement.

Tym razem opuszczamy Islandię, by przenieść się na tereny jeszcze zimniejsze i jeszcze bardziej nieprzyjazne niż w poprzednich częściach serii. Jak to skwitowała główna bohaterka, Thora, "Eryk Rudy (...) musiał być daltonistą, kiedy nadawał tej ziemi nazwę. Przecież tu wszystko jest białe. Nie mam pojęcia, jak miałabym na przykład odróżnić białego niedźwiedzia od tła. Zwłaszcza jak zamknie oczy".  Thora zawitała w rejony grenlandzkiej śnieżnej pustyni, żeby zbadać przyczyny zatrzymania prac firmy Bergtaekni, zaginięcia geologa i dwóch wiertniczych oraz dojść do tego, czemu pozostali członkowie zespołu nie chcą wrócić na stanowiska pracy. Grenlandia wita jej ekipę lodowatym zimnem - dosłownie i w przenośni. Aura, łagodnie mówiąc, nie sprzyja, do tego bohaterowie napotykają na mur niechęci mieszkańców osady Kaanneq ("Głód"), którym pobyt islandzkiej grupy jest wyraźnie nie na rękę. Nikt nie chce z nimi rozmawiać, wiadomo tylko, że inuicka społeczność, w sporej części trawiona marazmem i alkoholem, panicznie boi się terenu, na którym miała powstać kopalnia. Według mieszkańców to ziemia przeklęta, gdzie można znaleźć tylko gniew duchów i śmierć.

Czytając "Lód w żyłach", czułam się identycznie jak przy oglądaniu filmu "Coś". I to tego starszego, z 1982 roku. Dziś już nie robi się takich filmów, a szkoda. Wszystkimi porami skóry czułam tę niesamowitą atmosferę osaczenia, izolacji i uwięzienia, unoszącą się w powietrzu grozę. Nie potrzeba mi było nawet informacji o braku zasięgu czy zniszczonych antenach. W odcięciu od świata, pośród żywiołu, który potrafi zwieść na manowce kilka metrów od bezpiecznego baraku, z ludzi wychodzą złe cechy, pieczołowicie skrywane w tzw. cywilizowanym świecie. Ktoś może stracić nad sobą kontrolę, ktoś może nie wytrzymać dłużej udręki, ktoś może wykorzystać okoliczności do własnej zemsty. W kraju, z którego do gwiazd jest bliżej niż z innych, rozwiązanie zagadki może się okazać boleśnie proste.

To moja kolejna przygoda z Yrsą.  Kolejna udana, kolejna, dzięki której mogłam się upewnić, że jeśli/kiedy znajdę tytuł, którego nie czytałam, sięgnę po niego pewnie, wiedząc, że się nie zawiodę. Zapraszam do wizyty w kraju, w którym "jeśli się zgubicie, nikt nie będzie was szukał. Jeśli wpadniecie do morza, nikt wam nie rzuci koła ratunkowego".

2 komentarze:

  1. Ta książka jest niesamowita!!! Wspaniale mi się ją czytało. Irsa przeniosła mnie do swojego mroźnego świata, w którym szybko się zadomowiłam. Bardzo mi takie klimaty odpowiadają. Chętnie sięgnę po kolejne powieści Irsy.

    OdpowiedzUsuń