niedziela, 27 maja 2018

"Listy miłości" Maria Nurowska

Czasem nachodzi mnie refleksja, że współcześni (nie tylko polscy) pisarze nie mają już takiej łatwości operowania słowem jak ci starsi wiekiem i stażem, przez co tworzą powieści grubsze. Nie potrafią zawrzeć myśli w jednym czy dwóch zdaniach - zabiera im to pół strony bądź więcej. Czy to źle? Niekoniecznie, po prostu czasem mi żal. I nie chodzi mi tu o geniusz zamykania całej historii w jednym zdaniu jak u Hemingwaya ("Na sprzedaż: dziecięce buciki, nigdy nienoszone"), tylko o lekkość słowa, giętkość, zwięzłość. Nieczęsto ją dziś widuję.

Refleksja naszła mnie kolejny raz po lekturze "Listów miłości" Marii Nurowskiej. Przeczytałam je w niedzielny poranek na balkonie. Skończyłam, nim ostatnia smuga słońca opuściła płytki (północna strona bloku) i nie mogłam już wygrzewać się na nich jak jaszczurka. Odłożyłam książkę, usłyszałam: "No i jak?" Westchnęłam i odpowiedziałam: "Nie wiem co mam o niej myśleć". Ledwo ponad 200 stron, a tak zmusza do dumania nad historią, męczy i nie daje spokoju.

Po przeczytaniu "Rosyjskiego kochanka" zakupiłam hurtem cztery powieści Nurowskiej. Po "Listy..." sięgnęłam jako drugie, kiedy już swoje odleżały na półce. Spodziewałam się (i słusznie), że nie będzie to lektura ani łatwa ani lekka. Składa się na nie ponad ćwierć wieku życia kobiety, która zatraciła siebie - i to kilka razy. Pierwszy miał miejsce w getcie, do którego przeniosła się z ojcem, mimo że miała możliwość zostać z matką Aryjką, poza murami. Popychana głodem, nie mając wsparcia rodziciela (jak bolesna jest tu ironia losu, pokazująca niezaradność życiową profesora filozofii!), decyduje się chodzić z "gośćmi" na "numery", dzięki czemu zapewnia sobie i jemu przetrwanie. Jej nieżydowska uroda budzi duże zainteresowanie klientów, w tym esesmana, który pomaga jej uciec z getta. Elżbieta/Krystyna ucieka też od niego, by przez kolejne lata żyć w kłamstwie i ciągłym strachu, że wyjdzie ono na jaw. Funkcjonuje pod fałszywą tożsamością, zatraca się w tej ułudzie kolejny i kolejny raz, szarpie się wewnętrznie sama ze sobą i z poczuciem winy. Kocha mężczyznę, przed którym musi udawać kogoś, kim nie jest. Chce mu powiedzieć prawdę, ale boi się, czuje, że nie może, bo wtedy straci jego i jego syna, którego pokochała jak własne dziecko. Tajemnica ciąży jej tak bardzo, że zaczyna pisać do ukochanego listy. Listy, które nie mają być nigdy przeczytane.

W pewnym momencie przeszłość wraca. Z miłości do męża Krystyna jest zmuszona znów stać się Elżbietą. Nienawidzi mężczyzny, który zmusił ją do tego szantażem, jest upokorzona i wściekła na niego, ale też na siebie. Doznania, jakie przeżywa, są tak intensywne, że wręcz się od nich uzależnia. Gardzi sobą, ale nie potrafi inaczej. A potem... potem coś w niej się zmienia.

"Włoski orzech po wyjęciu z łupiny wygląda jak ludzki mózg i daje się rozdzielić na dwie połowy. I ja tak siebie dzieliłam pomiędzy dwóch mężczyzn. Byli tacy inni, a jednocześnie się uzupełniali. Nie mogłam być tylko z jednym z nich, bo natychmiast stawałam się tylko połową włoskiego orzecha..."

Ktoś mógłby pomyśleć: typowe, ot kobieta, która ma romans. Ale czy w historii, jaką przedstawia nam Nurowska, jest cokolwiek typowego? "Listy..." opisują miłość, ale trudną, niejednoznaczną, rozedrganą. Miłość, a może raczej miłości, poszukiwanie siebie w cudzych oczach, głód ciała i rozpacz duszy zdradzanej przez owo ciało po wielokroć. Czy to jest typowe? No i cóż typowego jest w relacji między dwiema żonami dochtorowymi?

"Ciągle płacząc, wyjęłam z szafy sukienkę, którą kiedyś wyjęła dla mnie Twoja matka. Była granatowa, z białym kołnierzykiem i mankiecikami. Nosiłam ją zamiast Marysi, a teraz Marysię w nią ubierałam.
- Już cię nikt nie będzie takiej oglądał - mówiłam jak w gorączce. - Już nikt cię nie upokorzy..."

Ktoś mógłby powiedzieć: to chore! "Nie wiem, czy ktoś poza nami mógłby zrozumieć tę sytuację, my nauczyliśmy się w niej żyć". Zafascynowało mnie, jak wiele w tak krótkiej formie literackiej udało się pisarce zmieścić emocji, jak wiele dramatów wskazać - choć subtelnie, oszczędnie. Wszak cierpi nie tylko Elżbieta, wiecznie w strachu, a tak łapczywa miłości. Można nawet licytować się kto z bohaterów przeżył większą krzywdę. Może Marysia, tak wszystkim zbędna, bez motywacji do życia? Może Andrzej, zbierający na polu (nomen omen) zawodowym to, co zasiał w życiu? Może Abel, odrzucany po tylekroć? A może Michał, widzący więcej, niż przypuszczali dorośli? Nie brak też w "Listach..." dramatów pomniejszych, niby mniej ważnych, ale rzucających się w oczy, jak choćby los babci Kolichowskiej, kupionej razem z domem.

Kłaniam się nisko przed talentem Nurowskiej. Rzadka to umiejętność - wpleść tak wiele w tak mało.

4 komentarze:

  1. Czytałam. Dla mnie mistrzostwo świata. Książka, która zapada w duszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doszłam do wniosku, że Nurowska od-kojarza mi literaturę kobiecą. Bo normalnie to taka kojarzy mi się (zapewne niesprawiedliwie, albo zbyt szybko się zraziłam po paru książkach) z lekką, głupiutką, taką z problemami pierwszego świata, a u niej... nic nie jest proste. I na pewno nic nie jest głupie.

      Usuń
  2. Czytałam, nie bardzo ją już pamiętam, bo to było kilka lat temu, ale wiem, że przypadła mi do gustu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachwyca mnie jej umiejętność zamknięcia szerokiej palety emocji w tak krótkiej formie. To mistrzostwo, prawdziwy talent.

      Usuń