Miałam do tej książki dwa podejścia. Za pierwszym odstawiłam ją na półkę po przeczytaniu kilkunastu stron, wkurzona na autorkę, która (prawnik z zawodu!) tak lekkomyślnie pisze o poważnych oskarżeniach rzucanych przez małą dziewczynkę na Bogu ducha winnego malarza. Drażniła mnie też sama dziewczynka, przemądrzała kłamczucha. Stwierdziłam, że nie zdzierżę takiego rozwydrzonego bachora (tak, napisałam to. Dla mnie niewychowane dziecko to bachor i naprawdę mi nieprzykro określać je w ten sposób) i daję sobie spokój, bo żyłka mi pęknie. I tak stała ta książka na półce, kusząc sympatyczną okładką i odpychając wspomnieniem o mojej irytacji przy czytaniu tejże. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy miałam ochotę na coś raczej lekkiego, niewymagającego - ot tak, do kawy i ciastka. Przeglądnęłam swój zbiorek i dałam "Gwiazdom w ogrodzie" drugą szansę.
Przy czytaniu kilka razy przemknęło mi przez myśl skojarzenie z filmem "Forrest Gump". Nie chodzi o głównego bohatera (przez całą książkę nie poznałam jego imienia), a o kobietę bliską jego sercu, Sabinę. Przypominała mi Jenny, która nie mogła znaleźć swojego miejsca w życiu - tu przyłączyła się do hippisów, tam spacerowała po krawędzi balkonu, zrozpaczona pustką swojej egzystencji. Szarpała się ze sobą i co jakiś czas wprowadzała chaos w mniej lub bardziej uporządkowane życie Forresta. Tak jak Sabina niefrasobliwie mieszała w życiu malarza. On sam też był jakiś taki nieogarnięty, mamejowaty, słaby, trochę tchórzliwy... Aż chciałoby się rzec, że widać, że to postać męska pisana przez kobietę. Zbliżałam się do końca powieści ze smutną myślą, że nie polubiłam żadnego z bohaterów. No, może ci poboczni nie byli źli (to znaczy niczym mnie nie drażnili), czyli Pola i rezydent.
Powieść Joanny Lustyk to historia kilku osób mieszkających w jednym domu na warszawskim Żoliborzu ("Zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz rozkwita na drzewach, na krzewach..."). Mamy tu małżeństwo Tomka i Flory wychowujące małą Fuksję, w domu przebywa też dwoje starszych osób. Na poddasze wprowadza się malarz, który stara się pozbierać po zakończeniu związku. Wspomina początek znajomości, wspólny pobyt w Stanach oraz wzloty i upadki relacji, którą trudno mi nazwać miłością. Zarówno z jej, jak i jego strony. Tu istotne - "Gwiazdy w ogrodzie" to pierwsza z trzech części serii. Druga, zatytułowana "Inna pamięć", przedstawia tę samą historię z punktu widzenia Sabiny. Kto wie, może i go kochała w swój pokręcony sposób? Gdyby ta część wpadła mi w ręce, zapewne bym ją przeczytała, żeby poznać jej perspektywę, ale przyznam szczerze, że specjalnie jej szukać nie będę.
Pominę zawikłaną relację, w którą wplątał się malarz, nawiążę tylko do tego, co kazało mi doczytać "Gwiazdy w ogrodzie" do końca. A była to 6-letnia Fuksja i jej kot Mironka, który miał być kotką, a okazał się wykastrowanym kocurem. Dziewczynka bez pamięci kochała puchate zwierzątko, zresztą z wzajemnością. Byli nierozłączni - gdzie nie pojawił się kot, tam od razu przybiegała Fuksja. Mogło się wydawać, że dziecko jest niemiłosiernie zazdrosne o każdy przejaw uwagi, jaką Mironka poświęcał(a) komuś innemu niż ono. W rzeczywistości Fuksja była przekonana, że w tym domu tylko kot ją kocha. Nieprzyjemnie mi się zrobiło, kiedy zdałam sobie sprawę, że ma rację.
Nie do końca podobało mi się to, że pani Joanna opowiedziała lekko i z dużym poczuciem humoru historię, która wcale nie jest zabawna. To znaczy w książce znajdziemy całkiem sporo śmiesznych fragmentów (np. o tym, jak malarz wpadł w tarapaty przez babcię z demencją czy jak wylądował w areszcie po oskarżeniu go o zabójstwo), ale kiedy poznajemy prawdę o rodzinie Fuksji... Nie wiem, może nie mam dystansu, a to z założenia miała być powieść lekka i przyjemna, ale źle mi się czytało pomysły na to, co zrobić z Fuksją. Nie mówiąc już o przemianowaniu jej na Dalię. Dla mnie to czysta patologia podana w lekkiej formie. Zbyt lekkiej jak na tak ciężki temat.
Nie wiem, co mam myśleć o tej książce. Przeczytałam, kilka razy uśmiechnęłam się nad kartkami, kilka razy zmarszczyłam brwi. No i nie zapominajmy, że musiała swoje odstać na półce. Nie jest to zwykła babska lekturka (mimo że czasem wpada w niepoważne, wręcz naiwne tony), jest w niej coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Czy polecam? Hm, na pewno nie odradzam.
Ostatnio mam fazę na rodzime lektury, więc sięgnę :)
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, czy Ci się spodoba :)
UsuńPo tej recenzji to sama nie wiem czy mam ochotę na tę książkę, czy też nie? Chyba specjalnie szukać jej nie będę, ale jak sama wpadnie w ręce, to kto wie? :)
OdpowiedzUsuńokularnicawkapciach.wordpress.com
Już minęło trochę czasu, odkąd ją przeczytałam, a dalej nie wiem czy polecałabym ją, czy nie :)
UsuńNajpierw powiem tak - FUKSJA?! Przemianowanie jej na Dalię sytuacji nie poprawi, chociaż nomen omen znałam jedną Dalię. Pani która tak miała na imię opowiadała mi, że to bardzo nie fair wobec dziecka samym imieniem określać przyszłość. Mówiła, że już od dziecka mówiono jej, że a tam nie musi znać matematyki w końcu z takim imieniem to zostanie pewnie artystką. I została. Ale żałowała, bo uważała, że nawet nie mogła się sprawdzić w innych dziedzinach i to właśnie z powodu imienia.
OdpowiedzUsuńTo co napisałaś jest ciekawe, głębokie i cieszę się, że tak dużo tutaj Twoich osobistych odczuć. Moje byłyby zapewne identyczne, więc tym razem passuję. :)
Ja tam akurat lubię oryginalne imiona :) Po części dlatego, że sama mam tak beznadziejnie zwyczajne i pospolite (w moim roczniku +/- 3-5 lat w górę i dół. Teraz raczej niemodne), że w dzieciństwie strasznie go nie lubiłam. Mamrotałam tylko niewyraźnie pod nosem, kiedy szło się przedstawiać.
UsuńTa znajoma Dalia dała się zamknąć w cudzych oczekiwaniach, uwierzyła, że nie może. Szkoda :/ Chociaż, jeśli nie ma 90 lat, może jeszcze zmienić swoje życie albo przynajmniej je urozmaicić. Wiem, łatwo się mówi, ale w wielu sytuacjach nie jest wcale trudno zacząć coś nowego. Tylko trzeba się przekonać, że można, da się :)