Dziś tak trochę nietypowo, nie-książkowo, ale poznałam wspaniałe miejsce i uważam, że warto puścić w świat informację o nim. Choć dopiero teraz znalazłam czas, żeby przysiąść i opisać nasz wyjazd do Szczyrku i majówkę w Malinówce.
Majowy Szczyrk jest radośnie zielony i cudownie pachnie bzem. Jak przystało na miejscowość dłuższą niż szerszą, daje turystom wspaniałą możliwość spaceru główną ulicą (biegnie przez niego droga wojewódzka numer 942) i karmienia oczy zielenią pokrywającą wzgórza. Widać, że to miasteczko wyraźnie turystyczne - praktycznie co dom to pensjonat - do tego w dużej mierze ukierunkowane na sporty zimowe, w tym narciarstwo. Jednak ani przez chwilę nie mieliśmy poczucia, że to nie ten czas, że Szczyrk jest ciągle w uśpieniu i dopiero zimą pokaże swoje najpiękniejsze oblicze. Powiem więcej, jestem przekonana, że szczególnie zachwyca jesienią, kiedy zieleń otaczająca go z każdej strony zaczyna zmieniać się w różne odcienie brązu i złota. Jest warty tego, żeby się o tym przekonać, więc kto wie, czy nie zjawimy się w nim w okolicach września czy października. Choćby tylko na kubeczek barszczu, o którym później...
... bo miało być o majówce. Otrzymaliśmy sympatyczne zaproszenie do pensjonatu Malinówka, skrytego pośród drzew, na obrzeżach Szczyrku. Spędziliśmy w nim parę dni, w trakcie których odpoczęliśmy za wszystkie czasy i zrobiliśmy całkiem sporo kilometrów. Poznaliśmy m.in. trasę na Skrzyczne oraz okolice samego pensjonatu. Wszechobecna zieleń, śpiew ptaków i kojący szum strumyka to jedne z wielu atutów lokalizacji - wszak mówimy o terenie Parku Krajobrazowego Beskidu Śląskiego.
Malinówka jest oddalona od centrum miasta na tyle, że może być to jednocześnie zaletą i wadą. Zależy jak patrzeć. Dla nas była to zaleta, ponieważ dystans pozwolił nam na delektowanie się ciszą i pełne odcięcie od świata. W pokoju nie ma TV, co nam w ogóle nie przeszkadzało. Ba, przez cały pobyt nie wyjęłam laptopa z torby, a z internetu korzystałam tylko wtedy, kiedy chciałam wstawić zdjęcie na Instagram czy znaleźć jakąś restaurację. Okolica jest cicha, tak bardzo cicha, że podczas tych paru dni odespaliśmy kilka dobrych miesięcy chronicznego przemęczenia. Wracaliśmy z kolejnej wycieczki i po prysznicu padaliśmy jak kłody przed 22, żeby obudzić się... np. o 3 rano. Wypoczęci i wyspani. To cudowne miejsce na doładowanie baterii. Zresztą, jak może być inaczej w miejscowości otoczonej takim ogromem zieleni? Gdzie nie spojrzeć - drzewa, drzewa, drzewa.
Aż dziwne, że od patrzenia na tyle odcieni zieleni nie zmienił mi się kolor oczu. I wielka szkoda, że nie da się oddychać na zapas - nabrałabym świeżego powietrza w płuca jak chomik w policzki, żeby wziąć go trochę ze sobą do królestwa smogu. Wypowiem się jeszcze za naszego kota. Było widać, że niezmiernie smakuje jej lokalna woda. Piła jak szalona, ledwo nadążałam uzupełniać jej miskę.
Żeby nie było tak cukierkowo, trzeba uczciwie przyznać, że na pieszą wędrówkę do komercyjnej części Szczyrku skusiliśmy się tylko raz - w pierwszy dzień. Wróciliśmy PKS-em (3 zł/os.) i korzystaliśmy z niego przez kolejne dni, bo po wojażach byliśmy zbyt zmęczeni na powrót na własnych nogach. I, szczerze mówiąc, zbyt leniwi. Odległość od sklepów zasmuciła nas zwłaszcza, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że zapakowaliśmy do auta pół mieszkania, a nie wzięliśmy pasty do zębów ani szczoteczek. I trzeba zorganizować całą wyprawę do miasta tylko po to, żeby je kupić. Ale to tyle minusów. W ogólnym rozrachunku uważam, że lokalizacja Malinówki to jej ogromny atut. W centrum jest cała masa pensjonatów, do których można dotrzeć szybciej i łatwiej, ale jest też głośno. Kwestia tego, co dla kogo istotne. Dla nas cenniejszy od bliskości restauracji czy sklepów był spokój i cisza.
Na zakończenie wrócę do barszczu. Jako że pensjonat nie oferuje wyżywienia, goście sami przyrządzają sobie posiłki (dostęp do kuchni) albo, jak my, stołują się na mieście. Poznaliśmy miejsce wyjątkowe, które gorąco wszystkim polecam - choć pod "wszystkim" mam na myśli osoby z dystansem do świata i siebie, pogodne i bez much w nosie. To Pierogarnia Bracka, gdzie jadłam znakomite pierogi (ruskie i z soczewicą - nie mam pojęcia które smakowały mi bardziej) oraz wspomniany wyżej barszcz. Rozkochał mnie w sobie bez pamięci. Był doskonały, aromatyczny, kwaśny dokładnie tak jak lubię... Moje ślinianki pracują na samo wspomnienie. Kiedy upiłam pierwszy łyk, świat zwolnił, zupełnie jak wtedy, kiedy swego czasu zjadłam pierwszy kęs kieleckiej birutki. Jeśli kochacie barszcz, koniecznie wstąpcie tam, kiedy będziecie w Szczyrku.
Pierogarnia to miejsce oldskulowe, z muzyką z winyli (przy pierwszej wizycie słyszeliśmy Dire Straits, przy drugiej Boba Marleya), gdzie siedzi się przy stolikach zmontowanych z maszyn do szycia (tej dolnej części), a dania roznosi wyluzowany długowłosy pan. Nam taki swobodny klimat bardzo odpowiada (kłania się woodstockowa przeszłość i brak kija utrudniającego siedzenie), ale czytałam różne opinie, w tym sugerujące, że przydałby się im remont i zmiana wystroju. Niby po co, żeby stać się kolejnym miejscem podobnym do dziesiątek innych? Nope.
Notka się rozciągnęła, a i tak nie opisałam wszystkiego. Pobyt w Malinówce będę wspominać bardzo miło, bo wypoczęłam jak nigdy, przefiltrowałam płuca czystym powietrzem i zmusiłam mięśnie do wysiłku długimi wędrówkami. Tego mi było trzeba :)
No marzenie po prostu :) Bajka!!!
OdpowiedzUsuń