sobota, 18 października 2025

"Plaże cudów" Arnaldur Indridason

 

Karanie nie było jego celem. Ani zapełnianie więzień nieszczęśliwymi ludźmi. Jego celem było dotarcie do prawdy. Drogę wyznaczało mu zawsze poszukiwanie odpowiedzi na nękające go pytania. Znajdowanie tego, co się zgubiło, co zostało zapomniane, i czego nigdy nie odnaleziono”.

Wypożyczyłam „Plaże cudów” z jednego powodu – chciałam się dowiedzieć, czy Erlendur w końcu znajdzie brata. I spokój. Był tylko jeden egzemplarz na ponad 50 filii bibliotecznych, więc jechałam po niego przez pół miasta. Jako że pogoda dopisała, przycupnęłam na moment w parku i nacieszyłam oczy widokiem fontanny. Poznanie finału historii i krótki pobyt na łonie natury to – niestety – jedyne zalety przeczytania tej książki.

Zacznijmy od tego, że seria o komisarzu Erlendurze przypadła mi do gustu od pierwszego przeczytanego tomu. Niezwykle ponurego, przygnębiającego zarówno z powodu zbrodni, jak i panującej w nim atmosfery. W ostatniej części bohater nawiązuje do „W bagnie”, bo natrafia na podobne... hm, przedmioty i wykonuje podobną czynność. Tylko wtedy robił to legalnie, a dziś ukradkiem, zastanawiając się, co powie, jeśli ktoś go na tym przyłapie.

Fabułę 11. tomu można zamknąć w jednym, góra dwóch zdaniach. Ot, Erlendur wraca w rodzinne strony, żeby szukać brata i przy okazji rozwiązuje zagadkę sprzed 60 lat. Nic się nie dzieje, akcja turla się leniwie jak motek wełny po dywanie. Mężczyzna migruje od osoby do osoby, z tym pogada, tego podpyta, tamtemu się narzuci i nie odstraszy go nawet strzelba w ręce. Nocuje w rodzinnym domu, a raczej w tym, co z niego zostało; wiatr obija się o ściany i kapie z resztek dachu. Nocami jest mu tak zimno, że ma halucynacje.

Mniej więcej w połowie zaczęłam podejrzewać autora o niecne zamiary. Pomyślałam sobie, że jeśli zrobi mi to, co zrobił w „Hipotermii”, zacznę zbierać na bilet, polecę na Islandię i porządnie mu wklepię. Finalnie nie wiem, co myśleć, ale mam paskudne podejrzenia.

Moim skromnym zdaniem „Plaże cudów” są dość niechlujnie wydane. Z egzemplarza bibliotecznego odłazi folia, a przecież książka jest stosunkowo nowa i nie była zbyt często wypożyczana. W środku znajdzie się kilka literówek, ale najwięcej zastrzeżeń mam do tłumaczenia. Zdania są boleśnie proste, przez co nie czułam klimatu nawet przez chwilę. Przykład: kiedy Erlendur bawi się w grabarza, mamy opis przypominający instrukcję obsługi pralki. Zero iskry, napięcia, emocje jak na grzybach.

Nie znalazłam nazwiska tłumacza ani z przodu, ani z tyłu. Jest tylko informacja o projektantce okładki z chłopcem, która kojarzy mi się z „Hello, Georgie!”. Redakcją, korektą, składem i łamaniem zajęła się firma Melanż. Na Lubimy Czytać wstawiono informację, że treść przetłumaczył Jacek Godek. Na stronie Empiku (książka wydana w EmpikGo) z kolei widnieje „tłumacz: opracowanie zbiorowe”. I wiecie co, ośmielę się przypuszczać, że to robota AI.

Podsumowując, poznałam zakończenie historii komisarza. Jeśli dobrze je interpretuję, przysięgam, kiedyś usłyszycie o Polce, która sprała islandzkiego pisarza kryminałów. Cieszę się, że nie musiałam wydawać pieniędzy na e-booka po angielsku, bo raz, że nie lubię e-booków, a dwa, czytałabym go pewnie pół roku. Samą książkę polecę wyłącznie fanom tej serii, którzy tak jak ja chcieliby się dowiedzieć, czy Erlendur znalazł brata. Dowiecie się (chociaż...). Możemy pożegnać się z bohaterem, umyć podłogę, wystawić krzesła na blaty i zgasić światło.

Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz