Jedna z moich bliskich koleżanek pierwszy raz obejrzała "Kevina samego w domu" w okolicach 2004 czy 2005 roku, czyli w czasach, kiedy tzw. wszyscy dostawali wysypki na samą myśl o kolejnych świętach z nim. Ja miałam tak ze "Smażonymi zielonymi pomidorami". Ci tzw. wszyscy już je dawno przeczytali, a jeśli nie przeczytali, to obejrzeli ekranizację, kiedy ja nie znałam ani jednego ani drugiego. W końcu nadszedł czas i na mnie. I wiecie co? Cudownie było przekonać się, że tyle lat czekało na mnie coś wspaniałego, coś, przy czym wielokrotnie się uśmiechałam, co napełniło mnie tyloma emocjami i o czym ciągle myślę. Aż szkoda, że już przeczytałam tę książkę i nie mogę przeżyć tego wszystkiego ponownie po raz pierwszy.
Przy lekturze powieści Fannie Flagg czułam się jak na herbatce u babci lub starszej cioci, podawanej w szklance w metalowym koszyczku do placka ze śliwkami lub truskawkami. Bardzo spodobał mi się ten uroczy, niewymuszony humor, serdeczny i naturalny, bez infantylnych tonów. Przypadł mi też do gustu sposób prowadzenia opowieści, zmuszający do skoków przez dekady - od lat dwudziestych po osiemdziesiąte XX wieku. Początkowo trochę się gubiłam w tej szarpanej chronologii, ale z czasem poszczególne elementy zaczęły się zazębiać i układać w spójną całość.
Historię opowiada nam zarówno sama autorka, jak i mieszkanka domu spokojnej starości, pani Threadgoode (Ninny). Mamy też urywki z lokalnej gazety, uroczy przerywnik muzyczny literacki. Fragmenty składają się powoli w wielowarstwową historię miłości, przyjaźni, rodziny i życia w Alabamie przesiąkniętej rasizmem i uprzedzeniami. Nie brak w niej śmierci, łez i niesprawiedliwości, krzywdy słabszych (w tym kobiet), a także ciemnoskórych.
"Dobrze wiesz, że nie powinnaś sprzedawać jedzenia tym czarnuchom. W mieście jest paru chłopców, którym nie bardzo się to podoba. Nikt nie chce jeść w tym samym miejscu co czarnuchy".
"W tym roku w Whistle Stop straciliśmy już jedną stopę, rękę i palec wskazujący. Zginął też jeden Murzyn. Dostaliśmy nauczkę: powinniśmy być na przyszłość ostrożniejsi. Mamy już dość, nie chcemy, by nasi bliscy tracili kończyny i inne rzeczy".
"Przykro mi, ale pani Murzyn musi zostać na zewnątrz. To szpital dla białych".
Mimo iż Ku Klux Klan to dziś pośmiewisko, wciąż znajdą się tacy - czy to redneck z Teksasu, czy Sebix z Nowej Huty - którzy segregowaliby ludzi po kolorach. Rzecz jasna, z zakrytymi twarzami, no bo wiecie, jesteśmy odważni, ale tylko w grupie i żeby znajomy czy szef nas nie poznał. Smutne.
Mimo sporego ładunku nielekkich emocji "Smażone zielone pomidory" to powieść tak ciepła, że miło mi się robi na sercu na samo jej wspomnienie. Jest pełna życia, upleciono ją z samych mądrych słów. Gdybym miała zaznaczać każdy fragment godny zacytowania, musiałabym naszpikować ją fiszkami jak jeża. Do tego jak na niespełna 400 stron bardzo w niej tłoczno - jest w niej tyle postaci, że trudno powiedzieć, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem. Ninny, opowiadająca historię swojego życia, czy Evelyn, wysłuchująca jej z coraz większą ciekawością? A może któraś z osób przewijających się przez opowieść? Tylko która? Idgie, niepokorna dusza, niesamowicie silna, a jednocześnie niestabilna osobowość, wciąż uciekająca przed życiem? Śliczna, krucha Ruth, tak bardzo oszukana przez los? Duży George, robiący pieczeń z wyjątkowym sosem (ktoś reflektuje na talerz?)? Kochana, poczciwa Sipsey? Dzielny Kikutek? Smokey Samotnik? Eva Bates? Kiedy Evelyn przeglądała zdjęcia Ninny, czułam to samo, co ona. Jakbym znała tych wszystkich ludzi.
Właśnie, Evelyn. Jest taka ważna, a praktycznie ją pominęłam. Jej przemyślenia są tak prawdziwe, tak wiarygodne i trafiające do mnie, że czytałam je z zachwytem. Strony od 40 do 44 to ujęta w zgrabne słowa esencja życia tysięcy kobiet upchniętych w role, jakie narzuca im społeczeństwo. Wiecznie spełniające czyjeś wymagania, wiecznie stawiające siebie na samym końcu, wiecznie w kieracie własnych zahamowań.
"Kiedyś była dziewicą, by jej nie wyzwano od puszczalskich i dziwek; wyszła za mąż, by jej nie wyzwano od starych panien; udawała orgazm, by jej nie wyzwano od oziębłych; urodziła dzieci, by jej nie wyzwano od bezpłodnych; nie została feministką, by jej nie wyzwano od dziwaczek nienawidzących mężczyzn; nigdy nie narzekała i nie podnosiła głosu, by jej nie wyzwano od zrzęd..."
Jej postać potwierdza, że nigdy nie jest za późno na zmianę swojego życia. Dzięki przyjaźni z panią Threadgoode przechodzi metamorfozę i wykluwa się na nowo, odrzucając skorupę z kompleksów i ograniczeń. Musiała tyle przejść, żeby znaleźć swoje miejsce, swój fragment rzeczywistości, w którym wreszcie mogła poczuć się swobodnie. Pomogła jej w tym staruszka z Alabamy.
"Smażone zielone pomidory" to kolejna Dobra Książka w moim zbiorze. To jedna z tych książek, do których wraca się i wraca aż do wytarcia kartek, bo nie chce się rozstawać z bohaterami. Chce się znów zanurzyć w ten świat. Jeśli jakimś cudem ktoś jeszcze jej nie czytał, gorąco polecam. A sama będę polować na kolejne powieści Fannie Flagg.
Film super, książkę na pewno przeczytam ;)
OdpowiedzUsuńJa też - jeszcze wiele wiele wiele razy :D
UsuńRaczej nie dla mnie, nie sięgam po takie tytuły:)
OdpowiedzUsuńOk. Ale wiesz, że to nie jest książka kucharska? ;)
UsuńHmm... A to nie tak, że trochę jednak jest? :D
UsuńMoże kapkię ;) Kiedyś usmażę te pomidory ;D
UsuńMiałam już wyłączyć kompa i iść spać, ale jak zobaczyłam, że opublikowałaś tę recenzję, to nie mogłam nie wejść :D Jak jutro zaśpię, to przynajmniej wiem, gdzie szukać winnej :) Byłam mega ciekawa Twojej opinii i cieszę się, że Ci się podobała. Świetna recenzja- oglądałam tylko ekranizację i to dawno, dawno temu, więc czas nadrobić! Chyba jutro skoczę do biblioteki i wypożyczę.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie zaśpisz :)
UsuńCzytałam tę książkę w podróży do i z Wrocławia. Wpadłam po uszy, zniknęłam i nie było mnie dla świata. Cudowna! Już się rozglądam za kolejnymi i mam gdzieś, że żywcem nie mam gdzie upychać książek. Trzeba będzie pozbyć się jakichś, ale dla Flagg miejsce na półce musi być :)
Udało się nie zaspać, ale zastanawiam się jeszcze, czy wypożyczyć teraz, czy w przyszłym tygodniu, bo mam przedłużony weekend już od czwartku, a skoro to jest tak dobrze napisane, to obawiam się, że moje plany na wolne szlag trafi :D
UsuńHm, tu jeszcze wchodzi kwestia szybkości czytania :) Pomidory są pisane takim fajnym, lekkim stylem, że się je łyka, frunie przez kartki. Możesz się nawet nie zorientować, kiedy zobaczysz ostatnią stronę. I zostanie tylko żal, że to koniec :)
UsuńJa oglądałam film, ale ciągle mnie kusi, żeby jeszcze sięgnąć po książkę. Myślę, że sprzyjają mi długie zimowe wieczory :)
OdpowiedzUsuńBardzo bardzo bardzo polecam książkę 😊
UsuńMuszę przeczytać książkę i zobaczyć ekranizacje, bo wygląda na to, ze ja tez jestem totalnie nie na bieżąco! :)
OdpowiedzUsuńWłaściwie to Ci zazdroszczę, bo masz to jeszcze przed sobą :)
UsuńMówisz, że super.. Tyle razy przechodziłam obok tej książki i nic. Ale teraz wiem, że muszę ją przeczytać. I swoim czytelnikom na poprawę humoru też będę polecać :)
OdpowiedzUsuńPolecam całym sercem - i Tobie i Twoim czytelnikom :)
Usuń