poniedziałek, 24 września 2018

"Szkoła niezbędnych składników" Erica Bauermeister


Nie przepadam za kuchnią indyjską. Albo inaczej, nie przepadam za kuchnią indyjską serwowaną w polskich restauracjach. Wciąż szukam, ale nie znalazłam jeszcze czegoś, co by mi zasmakowało. Ciągle natrafiam na potrawy mdłe, a jednocześnie ostre - kilka różnych smaków, które nie tworzą spójnej całości. Zupełnie inaczej jest z tą książką. "Szkoła niezbędnych składników" cudownie pachnie! Spowija ją kusząca, stymulująca ślinotok mieszanina aromatów, które przepięknie ze sobą współgrają. Wszystko tu do siebie pasuje, a każdy element jest istotną częścią kompozycji.

Erica Bauermeister kupiła mnie "Radością dla początkujących...", uroczą, mądrą powieścią, którą do dziś wspominam z uśmiechem na ustach. Do czasu poznania Fannie Flagg to właśnie "Radość..." wyniosłabym z pożaru, gdybym miała czas na uratowanie tylko jednej książki. Teraz wyniosłabym i ją i pomidory (smażone zielone), nawet gdybym kota musiała złapać w zęby.

W niedużej książeczce o miłej dla oka okładce (a w środku jeszcze milsza dla oka duża czcionka) znajdziemy opowieść o kursie gotowania, prowadzonym przez sympatyczną Lillian, która nie cierpi czytać. Jej matka uciekła w literaturę po odejściu męża i czytała godzinami, dniami, tygodniami... Często na głos. Dziecko stało się dla niej "zbiornikiem na ulubione frazy".

"Ludzie uśmiechali się, sądząc, że matka karmi literacką wyobraźnię córki, ale Lillian wiedziała, co tak naprawdę się dzieje. Dla niej matka była muzeum słów, a ona aneksem, koniecznym w chwili, gdy w głównym budynku kończyło się miejsce".

Pasją życia Lillian stało się gotowanie. Metodą prób i błędów (suto podlewaną niechęcią do czytania przepisów) nauczyła się przyrządzać potrawy mające moc zmieniania ludzkich nastrojów. Przyznam, że nie sądziłam, że będę z takim zainteresowaniem czytać opis gotowania się ziemniaków czy przygotowywania kawy. Byłam też dość zaskoczona pierwszym daniem kursu - krabami, które trzeba było najpierw ukatrupić. Po  namyśle stwierdziłam, że zgadzam się z bohaterką, mówiącą:

"Wiem, że może być wam trudno to zaakceptować. Ale to, co robimy, ma tę zaletę, że jest uczciwe. Nie otwieracie po prostu puszki, udając, że mięso kraba wzięło się znikąd".

Ludzie często o tym nie myślą, a jednocześnie są oburzeni, kiedy się im przypomina, że wieprzowina to mięso świni czy że cielęcina była kiedyś słodką wielkooką jałówką. Może pamiętacie kontrowersje wokół prosiąt, sprzedawanych w całości w jakimś hipermarkecie? Klienci byli tak zdegustowani, że trzeba było usunąć świnki z lodówek. Te same prosiaczki, skrojone w neutralne plastry, już nikogo w oczy nie kłuły. Jak dla mnie to hipokryzja, ale co ja wiem, w nogach śpię.

Wróćmy do tematu. Erica Bauermeister opowiada nam kilka historii, przybliżając losy każdego z uczestników kursu. Mamy tu matkę, która musi przypomnieć sobie, że istnieje również jako osobna jednostka, mężczyznę ze złamanym sercem, drugiego, praktycznego do bólu, małżeństwo z dużym problemem, agentkę nieruchomości, niezdarę kuchenną oraz kobietę z zanikami pamięci. Poznajemy ich wszystkich, skupionych w restauracji Lillian, współpracujących ze sobą przy przyrządzaniu potraw według dość oryginalnych przepisów. Z każdym dniem kursu stają się sobie coraz bliżsi. Chętnie uczestniczyłabym w tych spotkaniach.

Przez swój klimat książka kojarzyła mi się trochę z filmem "Czekolada". To lekka i przyjemna literatura podana w dość, rzekłabym, kuchennej formie, przez co wiele osób może znudzić. A mnie się bardzo podobało. Szybko się czyta, do tego świetnie się nadaje do filiżanki herbaty czy kawy i kawałka ciasta. Nieważne jak kalorycznego. Pamiętajcie:

"Nazwa rośliny kakaowca brzmi theobroma i oznacza jedzenie dla bogów. Ja jednak wiem, że czekolada jest zrobiona dla nas, ponieważ temperatura jej topienia się akurat dokładnie zgadza się z temperaturą każdych ludzkich ust".

Już nie mogę się doczekać, kiedy zrobię sobie kawę według przepisu Abuelity. Tak mi pachniała przy czytaniu, że kupuję anyż i cynamon (i pomarańcze. I gorzką czekoladę), i biorę się do pracy.

10 komentarzy:

  1. ale super...chociaż wiesz, że cynamon jest jedyną przyprawą której nie lubię? Ale nie w każdej potrawie wywołuje niechęć do wsadzenia tego do paszczy :) .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jabłka z cynamonem... mmm... rozmarzyłam się :) Ale też zdałam sobie właśnie sprawę, że mam naprawdę dużo przypraw, a cynamonu nie ma. Nie że się skończył - prostu go nie ma, bo nie używam. Ot, taka dygresja ;)

      Usuń
  2. Hmm... rozumiem emocje związane z opisem parzenia kawy, bo kawa jest aromatyczna i wiele osób ją uwielbia, ale gotowanie ziemniaków? To musi być naprawdę wielki talent, żeby opisać to tak, żeby było pięknie.

    Zgadzam się z Tobą w kwestii hipokryzji ludzkiej w zakresie żywienia. Ostatnio widziałam film "Juliusz", w którym jest scena będąca ciekawą karykaturą. Grupa znajomych siedzi w chińskiej knajpie. Ktoś zamawia kurczaka w pięciu smakach, więc kelner przynosi klatkę z kurami i prosi o wybór jednej, która stanie się posiłkiem. Klient chce zmienić zamówienie na tofu w pięciu smakach, bo jak to tak, przecież nie uśmierci kury. Okazuje się, że inny mężczyzna z tego stolika zamówił sobie tofu i była to ostatnia porcja, więc ktoś musi wziąć kurczaka. Gość, który jako pierwszy wybrał tofu zgadza się na zamianę i bez namysłu wskazuje kurę, którą zje. Dziewczyna z tego samego stolika pyta jak on może, na co facet odbija piłeczkę mówiąc, że przecież ona sama zamówiła rybę. Ona stwierdza, że ryba to co innego, bo ryby to nie boli- argumentuje tym, że ryby nie krzyczą...
    Z drugiej strony- słyszałam kiedyś, jak ktoś opowiadał, że jego (jeśli dobrze pamiętam) 6-letnie dziecko uznało za niezwykle zabawny fakt, że mięso nazywa się tak, jak zwierzę (chodziło o kurczaka). Rodzice postanowili nie uświadamiać pociechy z obawy przed traumą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie język Eriki jest bardzo prosty, ale tak zgrabnie opisuje proste rzeczy prostymi słowami, że trafia do mnie idealnie :)

      Taaa... Wychodzi na to, że ryba to nie wiadomo co właściwie. Nie mięso, to może owoc albo warzywo? Nie krzyczy, więc nie cierpi, bo gdyby cierpiała, to by krzyczała. Proste i logiczne. Ciekawe czy to samo tyczy się osób niemych? Przecież też nie krzyczą (nie cierpią, kiedy robi się im krzywdę?). Hm...

      To dziecko kiedyś się bardzo zdziwi. Będzie trauma większa niż przy odkryciu, że nie ma świętego Mikołaja.

      Usuń
    2. Tylko nie pytajmy Komisji Europejskiej, do której grupy zaliczyć rybę. Oni mają z takimi zagadkami ewidentny problem.

      Zastanawiam się jak to możliwe, że w ogóle dziecko nie miało świadomości czym jest mięso. Kurczę, wydaje mi się, że to dla mnie sprawa naturalna i oczywista. Chociaż, skoro dzieciaki nie wiedzą, że mleko pochodzi od krowy a nie jest produkowane w fabryce, to chyba nie powinnam się dziwić.

      Usuń
    3. Miałam kiedyś znajomego, który chciał kupić kurczaki i dzwonił do ZOO, więc...

      Ryba, ślimak, jeden pies.

      Usuń
  3. "Czekoladę" czytałam, podobała mi się, więc na pewno sięgnę i po tę książkę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możesz się w niej rozsmakować - dosłownie i w przenośni :)

      Usuń
  4. co jak co, ale wszystkie kulinarne książki mnie kręcą niesamowicie!
    okularnicawkapciach.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest w niej kilka całkiem interesujących przepisów, tylko trzeba je wyłuskać z fabuły ;)

      Usuń