Przy okazji ostatnich książkowych zakupów postanowiłam dać szansę kilku autorom, których wcześniej nie kojarzyłam. No i miałam ochotę spróbować czegoś lekkiego, niewymagającego. Ot takiego w sam raz na raz, na odstresowanie się. Tym sposobem w moim koszyku znalazła się "Agatha Raisin i wredny weterynarz", druga część serii poświęconej detektyw(ce)-amatorce w średnim wieku, zakręconej jak słoik korniszonów. Czemu druga? Przez tytuł sugerujący, że w książce przewinie się przynajmniej jeden zwierzak.
Nie było łatwo. Kolejne kartki przekładałam z coraz większą irytacją, kręcąc głową nad głupotą głównej bohaterki. Tytułowa Agatha to pani na emeryturze, a przy mężczyznach (zwłaszcza sąsiedzie) traci rozum. Nie przepadam za historiami ludzi, którzy wpadają w tarapaty z własnej winy, postępują nielogicznie i są naiwni, czym niemiłosiernie mnie drażnią. Pewnie bym zarzuciła tę książkę, gdyby nie zdążyła mnie rozśmieszyć już na 15. stronie. Kontynuowałam czytanie, wciąż kręcąc głową i wzdychając nad poczynaniami Agathy. Nawet nie wiem, kiedy skończyłam - do tego w świetnym humorze. Choć nie przeczę, że mogło mieć w tym udział popijane w międzyczasie wino. Wyjątkowo mi podeszło.
Akcja powieści M.C. Beaton toczy się w malutkiej angielskiej wsi o nazwie Carsely, gdzie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. W miejscowości pojawia się przystojny weterynarz, do którego ustawiają się kolejki kobiet wraz ze swoimi pupilami. Chorymi i zdrowymi. Odwiedza go również Agatha i jej kot, Hodge, bardzo niezadowolony z tego faktu. Pewnego dnia weterynarz ginie, a jego śmierć zostaje uznana za nieszczęśliwy wypadek. Agatha jest przekonana, że sprawa ma drugie dno i wraz z sąsiadem rozpoczyna prywatne śledztwo.
Książkę bardzo szybko się czyta, a zawarty w niej humor sytuacyjny jest absurdalny i taki... angielski. W niektórych recenzjach przewijało się porównanie do starego serialu "Co ludzie powiedzą". Coś w tym jest. Kilka razy parsknęłam śmiechem (nie przestając kręcić głową), np. kiedy czytałam, jak bohaterce wyskoczył pryszcz - niby przez zdrowe jedzenie - albo czym skończyły się poszukiwania Hodge'a. A kiedy przeczytałam ostatnie zdania, roześmiałam się na głos.
To jedna z tych książek, które zaliczam do tzw. literatury podróżniczej - czytanej w trakcie podróży. Można umilić nią sobie jazdę tramwajem czy pobyt w poczekalni u lekarza. Ona niczego od czytelnika nie wymaga i od niej też nie wymaga się niczego prócz czystej rozrywki. Jest jak kawałek pizzy, kaloryczne ciastko czy szklanka coli. Ale nie żałuję, że kupiłam "Agathę..." i chyba ją sobie zostawię. Co więcej, chętnie przeczytam kolejne części. Nawet i bez wina.
O, tego nie znam :) Czas nadrobić ;)
OdpowiedzUsuńW sumie chyba polecam. Na pewno z kieliszkiem wina w ręce ;D
UsuńPotrzebuję odskoczni od ciężkich kryminałów. Po tej recenzji chyba się zdecyduje ��
OdpowiedzUsuńTo taki głupiuteczki kryminał, ale na odstresowanie się nada idealnie :)
UsuńBrzmi bardzo zachęcająco (nawet jeśli pomogło wino :D). Lekkie książki nie są złe! :)
OdpowiedzUsuńNie są, jak najbardziej nie są. Czasem są tylko... no czasem potrzebują kieliszka wina. Albo dwóch ;D
UsuńHahahaha, ja to mam zwykle w drugą stronę. Ambitne książki nie są złe (wręcz są świetne!) tylko czasami potrzebują kieliszka cydru albo butelki piwa. :P
UsuńPiwo jak piwo, ale cydr... bardzo lubię :) Nawet i bez książki :D
Usuńkojarzę, chyba w wakacje kiedyś kupiłam z jakąś plotkarską gazetką, na wakacje książka w sam raz ;)
OdpowiedzUsuńokularnicawkapciach.wordpress.com
Mam nadzieję, że nie z Faktem ;D
OdpowiedzUsuń